Prawie czterdzieści lat nie jeździłam na rowerze. Może dlatego, że nigdy własnego nie miałam. Nauczyłam się jeździć sposobem „pod ramą” na rowerze ojca jeszcze w podstawówce. Gdy podrosłam wsiadałam na jego rower i na rower mamy. W domu „damki” nie było. Rowery rodziców były duże, bo i rodzice byli wysokiego wzrostu – tylko ja jedna byłam mała. Swój rowerek miała o 4 lata starsza siostra, ale zanim dorosłam do niego, to nawet do remontu już się nie nadawał. I tak minęło, jak wspomniałam, czterdzieści prawie lat.
I nagle urodził mi się pomysł kupna roweru. Może nawet nie tak nagle, bo problem dojścia do działki narastał z uwagi na budowę obwodnicy. Do tego doszedł kot o wadze prawie 8 kilogramów.
Okazało się więc, że mnie jest po prostu potrzebny rower.
Tylko jaki? Chciałam, żeby to była damka, żeby nie nadwyrężać swojej sfatygowanej prawej nogi; żeby był lekki, bo być może trzeba go będzie przez tory jednak przenosić, czy wnosić do mieszkania na drugie piętro; żeby nie miał takich dużych kół i dużej ramy, ale też żeby to nie był składak; no i żeby nie był drogi. Dużo było tych „żeby”. Oczywiście moi zaprzyjaźnieni klienci zaraz o moim pomyśle ode mnie się dowiedzieli i swoimi doświadczeniami chętnie się podzielili. Do tego poszperałam w Internecie i powoli wypracowałam sobie swój wymarzony model.
Aż przyszła jeszcze jedna oczywiście zaprzyjaźniona klientka i wspomniała, że można kupić fajny rower na wyprzedaży, albo w komisie. I tak prawie natychmiast znalazłam się w komisie, był niedaleko. Za przysłowiowe pół ceny wystawiony był damski rower. Rower był lekki, aluminiowy, wyposażony w aluminiowy bagażnik, miał błotniki, hamulce, oświetlenie na dynamo, przerzutki (3-7), koła „28” (chciałam „26”), kolor ciemny-brudny-róż (może trochę za dziewczęcy, ale może być). Miał lekkie uszkodzenie na siodełku, jakby igła kto zrobił dwie dziurki. Rower 5-letni, włoski „Bianchi”. Wystawiony za 500 złotych. Zaraz zaczął mnie kusić. Nawet do tego stopnia, że dałam zadatek 50 zł.
Następnego dnia poprosiłam zięcia, żeby poszedł ze mną, może coś doradzi, podpowie. Ale nie było co radzić. Utargowałam jeszcze 20 złotych i wyszłam z tym rowerem. Zięć mówi, żebym wsiadała i jechała. Ale jak, jak tyle się nie jeździło. Żartowałam, że wezmę go (znaczy rower) do lasu i tam będę próbowała swojej jazdy. Ale zięć namawiał – obiecał, że będzie mnie asekurował, więc wsiadłam. Wsiadłam i pojechałam. Co prawda tylko jakieś 100 m, po chodniku, ale bezboleśnie. Następnego dnia przyjechałam na nim z pracy do domu. 4 kilometry jechałam pół godziny, ale dojechałam (oczywiście chodnikami i ścieżką rowerową). Ależ byłam szczęśliwa.
Już dokupiłam sobie koszyk na przód i skrzyneczkę na tył. Ze skrzyneczką to miałam nawet trochę zachodu. Ma ona być dla Pusi (chyba trzeba będzie jeszcze dokupić jej torbę – transporter jest zbyt duży, albo jakiś mniejszy transporter. Zapłaciłam odpowiednio 25 i 30 zł. Jeszcze potrzebny jest kask (ok. 100zł), linka (ok. 30), wsteczne lusterko i rozwiązać problem montażu koszyków. Dorobiłam już sobie kluczyk do wózkowni w naszym bloku, żeby rower przechowywać w wózkowni.
Jak wszystko się uda – będzie fajnie. Będę woziła na działkę Pusię. Może za to dostanę jakąś mysz w prezencie lub nornicę.