WYJECHAŁY Z DOMU

Wczoraj (sobota).
Wracałam do domu, było ok. godz.15.
Spieszyłam się na „siódemkę”.
Miała przyjechać córka z Warszawy.
Tymczasem na chodniku jakaś dyskusja.
Rozmawiają dwie panie (starsze emerytki) z dwojgiem młodych ludzi.
Z daleka nie słychać o czym rozmawiają, tylko gestykulują rozglądając się na prawo i lewo.
Od czasu do czasu patrzą także w moją stronę.
Rozejrzałam sie po chodniku, żadnych innych przechodniów. Tylko oni i ja.
W pierwszej chwili pomyślałam, że może młodzi nie znają Radomia i o drogę pytają.
Jakoś nie przyszło mi do głowy, żeby starsze panie były turystkami.
Zwyczajnie więc podchodzę i pytam:
– Może mogę w czymś pomóc? – zwracając się do młodych.
Tymczasem jedna z tych pań starszych natychmiast do mnie roszczeniowym tonem:
– Proszę zadzwonić po pogotowie!
– Ale do kogo? – pytam bardzo spokojnie.
– Do mnie. Jestem bardzo chora!
– A co panią boli? – dopytuję się.
– Mówię, że jestem chora! – prawie na mnie krzyczy.
Nie zauważyłam kiedy młodzi zniknęli.
Stojąca z nią pani przysłuchuje się moim pytaniom, ale nic nie mówi.
Próbuję dowiedzieć się, jak chora się nazywa i gdzie mieszka.
– Proszę pani, żeby wezwać pogotowie trzeba podać adres i do kogo. Jak się pani nazywa?
– Co! jak się nazywam! Jestem chora! Ooo! – podaje mi zawiązaną torebkę foliową z lekami. – Proszę wezwać pogotowie! – dalej żąda.
Pomyślałam, że może straciła pamięć. Wyszła z pobliskiej apteki i nie może wrócić do domu. Ale może ma ze sobą jakiś dokument w kieszeni. Jakby tak, to odprowadzę ją do domu i po kłopocie.
Ale pani nadal podniesionym głosem mnie ponagla:.
– Proszę wezwać pogotowie! Ma pani komórkę!
– Mam.
– To niech pani wzywa! Jestem chora! Wyszłam z domu, bo się źle czuję!
– Proszę pani, za chwile będę wzywała. Czy ma pani przy sobie jakiś dokument?
Starsza pani włożyła na chwilę rękę do kieszeni, ale nie wyciągnęła z niej żadnego dokumentu.
– Co mnie pani będzie legitymować! Wzywa pani pogotowie, czy nie!?
Przyznam, że zaczęłam się zastanawiać, czy nie zostawić pań samych i po prostu bez słowa odejść.
A jeśli rzeczywiście jest chora? Spojrzałam pytająco na tę drugą panią, która stała i nie zabierała głosu do tej pory. Ona na mnie, aż w końcu odezwała się do tej chorej:
– Haniu, ale przecież pogotowie musi wiedzieć do kogo ma przyjechać. Podaj pani adres.
Aha. Znaczy, że panie się znają. Pomyślałam, że co z tego, że się znają, jak jedna drugiej nie umie pomóc, albo może po prostu nie chce mieć z nią kłopotu. Ważne jednak, że się znają.
Pytam więc tę zdrową:
– Proszę mi powiedzieć co się stało?
– A, bo ona mieszka sama i jak tylko źle się poczuje to zaraz wychodzi na ulicę i każe wzywać pogotowie. Niech pani wezwie to pogotowie. Ona poda adres.
Pomyślałam sobie, że nawet to rozsądne. Tylko dlaczego taka niesympatyczna. Zawsze można prosić, tylko czy tak? Widocznie tak.
999
– Słucham, pogotowie.
– Proszę pani. Jestem na ulicy T….. Starsza pani wyszła sama z domu, bo źle się poczuła. Poprosiła, żebym zadzwoniła po pogotowie – informuję spokojnie.
– Pod jaki adres mam wysłać karetkę?
– Ta pani poda adres. Już podaję słuchawkę.
Podałam chorej słuchawkę swojej komórki, ta wyrecytowała imię, nazwisko i adres, jak wiersz, dodając:
– Proszę szybko przyjechać, bo się źle czuję.
Nie słyszałam co mówiła do niej pani z pogotowia. Chora dodała tylko:
– Proszę natychmiast przyjechać – i podała mi słuchawkę.
Rozmowa była zakończona.
– Proszę pani – zwracam się do chorej – pogotowie przyjedzie pod podany przez panią adres. Trzeba tam pójść. Nie może pani zostać na ulicy, bo pani nie znajdą.
– No to niech pani ze mną idzie. I ty, Teresko, też choć! – zarządziła.
– Haniu, do mnie ma przyjść syn – Sławek. Nie mam czasu.
Wtedy ja się odezwałam.
– Dobrze by było, gdyby pani mogła pójść z chorą. Zawsze co znajoma osoba to znajoma. Pogotowie za chwilę przyjedzie. Wizyta może nie będzie długa, a jeśli nawet to syn poczeka. Pani wyjaśni sprawę. Syn na pewno zrozumie. To ważne.
– Ja też jestem chora, po wylewie. Z ulicy mnie pogotowie zabrało.
Uśmiechnęłam się do niej.
– Bardzo proszę.
Nie chciałam już jej nic mówić, że właśnie szłam na autobus i też mi spieszno, bo córka przyjeżdża z Warszawy, że może czekać pod drzwiami.
Tymczasem chora znów ponagla.
– Pani idzie – macha ręką do mnie.
– Idźmy już, bo jak pogotowie przyjedzie, a chorej nie będzie w domu, to nie będzie dobrze.
Idziemy. Chora prowadzi, chwyciwszy mnie pod rękę. Ona od strony budynku, jej znajoma po mojej drugiej stronie. Skręciłyśmy w bramę. Nie wiem pod którą klatkę. Zdawało mi się, że chce wejść po pochylni do pierwszej klatki, ale za chwile usłyszałam:
– No jak mnie pani prowadzi. Mogę spaść z tej pochylni.
– Wydawało mi się, że idziemy do pierwszej klatki – starałam się opanować swoje emocje.
– Nie do drugiej. Na drugie piętro.
Idziemy więc dalej, ale już się nie odzywam.
Chora całkiem zdrowo otwiera drzwi wejściowe do klatki. Potem wchodzi na drugie piętro. Otwiera podwójne drzwi i „zaprasza”.
– Pani wchodzi. Ty, Teresko, też wchodź! – i chce zamknąć drzwi.
Ale i pani Tereska i ja powściągliwe we wchodzeniu.
– Haniu, nie zamykaj całkiem. Trochę uchyl, żeby pogotowie wiedziało do którego mieszkania – Tereska bardzo spokojnie próbuje jej powiedzieć, żeby całkiem drzwi nie zamykała.
Zgodziła się.
– Pani siada. O, na tym bujanym fotelu – zachęca „gospodyni”. – A ty, Tereska, na tym krześle.
Pani Tereska usiadła na krześle obok stołu, a ja nie bardzo miałam ochotę siadać, jeszcze na bujanym fotelu.
– Nie, dziękuję, nie będę się rozsiadać. Poczekam na stojąco. Pogotowie za chwilę może przyjść, a my tu porozsiadane jak na kawie – próbowałam rozładować nastrój.
„Gospodyni” jednak nie dała za wygrane i przyniosła mi taboret.
– Może jak nie na fotelu to na taborecie. Pani siada.
Podeszłam do okna, czy karetka gdzieś nie stoi. „Gospodyni”, czyli chora, natychmiast stanęła przy przy mnie przy oknie i je otworzyła.
– Nie trzeba otwierać. Nie jest za ciepło.
– Bo u mnie się grzeje – zaczęła mówić w kierunku swojej znajomej. Odsłoniła kotarę, za którą miała jakby swoją sypialnię, gdzie stało jej spanie i stało „słoneczko”, ale nie było podłączone.
– Rano grzałam, to teraz ciepło. Ja nie żałuję prądu, żeby było ciepłom – mówila tak, jakby ta jej znajoma właśnie żałowała prądu na ciepło.
Kotarę z powrotem zasłoniła. Podeszła do stołu i zaczęła do kryształowego wazonu wrzucać jakieś pudełeczka z tabletkami, po tabletkach, nici, różne inne drobiazgi porozrzucane po stole. Gdy wrzuciła oparte o kryształ zdjęcie jakiegoś mężczyzny, łzy zakręciły się w jej oczach.
– Pani siada – znów do mnie. I dalej jakby do nikogo:
– Przyjdzie na chwilę, da jakieś lekarstwa, nie wiem jakie, nawet nie powie czy się skończyły, czy nie. I pójdzie.
– Pani mieszka sama? – zapytałam, siadając, choć już wcześniej pani Tereska powiedziała mi, że ona mieszka sama. Ale zapytałam, no bo tak siedzieć i nic nie mówić, to trochę niezręcznie.
– Tak! sama! – brzmiało tak, jakby mi łaskę zrobiła, że odpowiedziała. I za chwilę dalej mówiła, jakby do siebie, jakby w powietrze:
– Dzieci wyjechały, mają swoje rodziny. Brat wpadnie i zaraz ucieka, bo też jemu się spieszy…
Na korytarzu poruszenie. Przyjechało pogotowie.
Wyszłam na korytarz. Zapraszam lekarzy. Wchodzą. Wchodzę za nimi.
– Która pani jest chora? – pyta wysoki barczysty lekarz.
– Ja – odpowiada chora.
– A na co pani choruje? – słyszę kolejne konkretne pytanie i konkretną odpowiedź:
– O, tu moje leki
Stoję w wejściowych drzwiach i przysłuchuję się pytaniom i odpowiedziom. Otwierają się sąsiednie
drzwi wejściowe. Wychodzi sąsiadka:
– To sąsiadka wezwała pogotowie?
– Tak. Proszę, niech pani wejdzie.
Wchodzi.
Ja wychodzę.

Mój teść też mieszka sam, ale ma „pod ręką”  syna i mnie.

Przedwczoraj (piątek).
Już mieliśmy wyjeżdżać po pracy do domu. Spakowane zakupy trzymałam w jednej ręce, drugą miałam zamykać drzwi. Zadzwonił telefon.
– Andrzej, odbierz! – zawróciłam go od samochodu.
– Kto tam jeszcze, już po szóstej – sam do siebie niby, ale mnie wkurza taka gadka.
Nie odezwałam się.
Mąż odebrał telefon i w pośpiechu wszedł do domu teścia, by natychmiast wrócić i mi powiedzieć:
– Rzuć te zakupy, musisz mi pomóc.
Poszłam za nim. Teść leżał w kałuży krwi. Zaczął się tłumaczyć, że niósł kawę do łóżka…
Byliśmy jego pierwszym pogotowiem…

Moja wujenka, umarła na schodach. Chciała wejść do domu. Może zadzwonić po pogotowie. Nie zdążyła. Gdyby nie listonosz, leżałaby tam pewnie dłużej niż trzy dni…. Mieszkała sama.

Dzieci – jak ratunkowe pogotowie.